niedziela, 31 maja 2015

Klasyka ze szczyptą miłości. Tiramisu.

Przeglądając zdjęcia najlepszych blogerów na ich stronach lub instagramie często na usta napływa słowo "foodporn". Ale o co w tym właściwie chodzi? Erotyka kuchenna? Nie, to nie brzmi za dobrze, już po angielsku lepiej. Kwintesencję tego pojęcia bardzo trafnie ujęła Agata Wojda w ostatnim Kukbuku, opisując zalotny styl domowej bogini Nigelli Lawson. Brytyjka z zadziwiającym wdziękiem macza palce w słodkim kremie by za moment go zlizać, przymykając oczy i mrucząc z zadowoleniem, opisać jego smak i teksturę i zachęcić widza do gotowania przechylając lekko głowę czy puszczając oczko wprost do kamery. To działa. No bo kto nie lubi Nigelli? Dam głowę, że wiele kobiet chciałoby zamienić się z nią miejscem. Jej seksowne zachowanie jest bardzo naturalne, wcale nie wyzywające. Po prostu w jakiś tajemniczy sposób czyni z gotowania coś absolutnie zmysłowego i pociągającego.


No dobrze, a w takim razie jakie produkty są takie zmysłowe? Myślę że stereotypy grają tu najlepiej: truskawki w czekoladzie popijane szampanem, rozpływające się fondanty czekoladowe, winogrona jedzone wprost z gałązki, tiramisu... Pomyślcie tylko, żeby zjeść taką truskawkę trzeba złapać za ogonek, zgrabnie wywijając nadgarstkiem obtoczyć ją w płynnej czekoladzie (która notabene sama w sobie jest niezwykle zmysłowa), i zjeść owoc, powoli obracając go językiem żeby rozpuścić czekoladę. Do pełni szczęścia wystarczy wziąć łyka szampana, czując jak bąbelki łaskoczą podniebienie. No i nie zaszkodziłoby spojrzeć ukochanemu prosto w oczy. Wyobraźnia podziała? Dobrze, o to chodziło.

Co do tiramisu działa jeszcze pochodzenie deseru. Włochy. Leniwe ciepłe wieczory, blade domki z kolorowymi okiennicami, stare ulice tętniące życiem i historią, gaiki oliwne, pola winorośli, mężczyźni z ciemnymi lekko kręconymi włosami i kobiety o wielkich hipnotyzujących oczach. Przejdźmy dalej. Jednego ciepłego letniego wieczoru pewna śliczna kobieta spacerowała po jakimś starym, małym miasteczku, stukając obcasami po uliczkach wyłożonych brukiem. Usiadła na moment na ławce by dać chwilkę odpocząć nogom i ponapawać się widokiem kamieniczek, gdy nagle na drugim końcu ławki siada mężczyzna, przystojny, jak to Włoch. Siedzą chwilę bez słowa, po czym spoglądają na siebie i zaczynają rozmawiać. Pół nocy spacerują razem po okolicy, bez przerwy rozmawiając o wszystkim i o niczym, śmieją się, robią sobie nawzajem zdjęcia. Po kilku godzinach siadają w kawiarni, która mimo późnej godziny zapełniona jest ludźmi w każdym wieku. Żeby odzyskać nieco sił, biorą tiramisu. Kobieta zjada je tak, jakby zrobiła to sama Nigella Lawson, oblizując każdą łyżeczkę, mrużąc oczy, a mężczyzna przygląda się jej z uśmiechem, dziękując w duchu że ją spotkał.

Romantycznie, prawda? Resztę dopowiedzcie sobie sami, nie zapominając o atmosferze jak z filmu "Ukryte Pragnienia". Żeby nieco mocniej przenieść się w marzenia, proponuję Wam zrobić tiramisu własnoręcznie. Jest bardzo proste, diabelsko smaczne, i niesamowicie zmysłowe. Miękkie biszkopty upite gorzką kawą, do tego puszysty biały krem z serka mascarpone i ziemisty smak kakao, kontrastujący z pozostałymi warstwami. Zróbcie w pucharkach, włączcie piosenkę, usiądźcie na kanapie i podajcie ukochanemu. I nie zapomnijcie cicho mruknąć z zadowolenia, mrużąc przy tym oczy.


  Tiramisu 
  (3-4 pucharki, przepis zaczerpnięty stąd)

             Składniki:
  • 2 jajka
  • 50 g cukru
  • 250 g serka mascarpone
  • mocna, wystudzona kawa
  • 11-12 biszkoptów savoiardi (lub kocich języczków)
  • kakao

             Przygotowanie:
  1. Jajka rozbić, oddzielając żółtka od białek. 
  2. Do żółtek dodać cukier i ubijać aż masa stanie się blado żółta i zgęstnieje (ok. 8 minut). Następnie stopniowo dodawać mascarpone, miksując dokładnie po każdej dodanej partii, na koniec masa ma być gładka i beż żadnych grudek.
  3. Białka ubić na sztywno, delikatnie wmieszać do masy z żółtek, tak by nie zniszczyć piany.
  4. Przygotować pucharki. Kawę nalać do głębokiego talerza i maczać w niej biszkopty z każdej strony, łącznie ok. 3 sekundy, tak, by ich nie rozmoczyć. Układać jedną warstwą na dnie każdego pucharka. (u mnie to był jeden przełamany na pół biszkopt na każde naczynko). Na to nałożyć warstwę kremu, rozsmarować równomiernie, posypać kakao i nałożyć kolejną warstwę namoczonych biszkoptów, na nich rozsmarować krem i posypać kakao. Układać do końca pucharka, ale ostatnią warstwą musi być krem (u mnie wyszły po dwie warstwy na każde naczynko).
  5. Przed podaniem schłodzić w lodówce co najmniej 4 godziny.
Smacznego!

poniedziałek, 4 maja 2015

Nie tylko IKEA. Szwecja.



Moja szkoła ma pewien ogromny plus - cały czas angażuje się w masę ciekawych projektów. Oczywiście najciekawsze z najciekawszych są te międzynarodowe. I tak jak w tamtym roku udało mi się pojechać do Włoch, tak w tym była wymiana ze Szwecją.



Pojechaliśmy na tydzień do Kristianstad, małego miasteczka w południowo-wschodniej części kraju, w regionie Skåne. Małe centrum, kolorowe zadbane kamieniczki, park z eleganckim teatrem i wybiegiem dla pawi, piękna katedra z XVII w., małe sklepiki i kawiarenki... Wszystko urządzone w podobnym stylu, jednak nie monotonne. Wszechobecny porządek do którego tak tęsknię będąc w Polsce. Na ulicy ani jednego papierka, nie mówiąc już o lasach czy parkach. Szkoła w której odbywały się zajęcia mieściła się w starym budynku z wieżyczką z zegarem. Ślicznie. 


Rodzina u której mieszkałam miała dom oddalony od Kristianstad o jakieś 30-40 km. Poczułam się tam troszkę jak w filmie. Stary drewniany domek (jak zresztą niemal wszystkie inne) pomalowany na czerwono bordowy kolor z białymi kantami. Obok ogromny, zielony ogród z małą szklarnią po środku. W środku dużo miejsca, bielone ściany, drewniane podłogi, rodzinny stół... Jeszcze śliczniej. Taki domek już wcześniej pojawił się w mojej wyobraźni jako miejsce idealne. Miejsce w którym chciałoby się zamieszkać z własną rodziną i dużym kudłatym psem, rano brać kubek kawy, usiąść z nim na tarasie i patrzeć jak słońce rzuca światło na budzące się rośliny. I być szczęśliwym, tak po prostu.

Zresztą nie tylko ogólny wygląd wywiera takie wrażenie. To ludzie i ich zwyczaje głownie wpływają na to jak się czujemy. A w Szwecji czułam się dobrze, nawet bardzo. Wszyscy są bardzo przyjaźni. Może na początku troszkę trudno nawiązać kontakt, ale jak się już się uda to myślę że na długo można nawiązać miłe znajomości. Miałam na to zbyt mało czasu, jednak wciąż myślę o wszystkich których tam poznałam. To na prawdę ciekawi i mili ludzie. Do tego nie ma problemu z rozmową - wszyscy mówią po angielsku. Wszyscy wszyscy wszyscy. Dzieci, rodzice i dziadkowie.
Mentalność Szwedów różni się od naszej. Z ogromnym szacunkiem odnoszą się do siebie, otoczenia i swojego czasu. I to jest bardzo naturalne. Coś nie pasuje w wystroju? Robimy remont. Kamienica już nie wygląda jak dawniej? Malujemy fasadę, przecież wszyscy chcą by było ładnie. Jest jakieś święto? Zamykamy wszystkie sklepy, ludzie muszą odpocząć i świętować z rodziną. Z pracą to samo - osiem godzin to osiem godzin, ani krócej ani dłużej. Te zasady się odnoszą do normalnej codzienności i pewnie przez to łatwiej tam się żyje. Po prostu jeśli jest coś do zrobienia, to nie ma kilkuletniego planowania i odkładania. Trzeba zrobić to co jest do zrobienia.

 

Jednak czasem potrzebna jest przerwa (która notabene też jest szanowana i idą na nią wszyscy pracownicy czy uczniowie). Fika. Nie ma dnia bez fiki (a najlepiej kilku). Fika to przerwa na kawę i coś do przegryzienia. Kubek kawy, najczęściej mocnej, czarnej, zrobionej w przelewowym ekspresie + albo kanapka albo coś słodkiego, jak Kladkakka (czekoladowe ciasto z półpłynnym środkiem-mniam) czy Kannelbullar (słynne cynamonowe bułeczki). Siadamy, pijemy, jemy i rozmawiamy, śmiejemy się. To bardzo miła tradycja. Co ciekawe, fika działa jak czasownik. Kilka razy słyszeliśmy pytanie "Do you want fika with us? We're going to nice café down the street.". I szliśmy. Po tak spędzonym czasie trochę częściej nachodzi mnie ochota na kawę...

Dobrze mi tam było. Zazwyczaj po tygodniu zaczynam odrobinkę tęsknić do domu, własnego łóżka, własnego bałaganu i kapuśniaczka mojej mamy. Ale nie tym razem. Mogłabym tam jeszcze zostać, chodzić na spacery, uczyć się wymowy wszystkich dziwnych liter, ćwiczyć angielski z hostami, łyknąć nieco więcej z tej kultury i zjeść jeszcze trochę smörgåstårta. Byle do następnego razu.


Obiecywane zdjęcia z analoga




W ramach projektu szkolnego badaliśmy jakość wody w lokalnej rzece Helge używając kilku dziwnych biologicznych metod zbierania materiału. Jedną z nich było wychodzenie na środek zbiornika wodnego i łapanie w wielkie sito kawałków w dna. Żeby to było możliwe musieliśmy nosić wodery, co oczywiście było najlepszą zabawą.

\

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...