niedziela, 15 marca 2015

O strachu. Lemon curd.


"Nie, nie zrobię bo za trudne/za dużo roboty/nie mam składników/(inna ulubiona wymówka)". Znacie to uczucie, kiedy przeglądanie książek czy blogów pełnych zdjęć w stylu foodgazm sprawia że macie chęć pędzić do kuchni i gotować? Jedyne co wtedy chodzi po głowie to wyobrażenie smaku, spis składników dania z fotografii i... rozczarowanie podczas czytania opisu przygotowania. Ucieranie na parze? Nieeee, to nie możliwe. Kilkugodzinne chłodzenie? Odpada. Gotowanie, smażenie, pieczenie na raz? Hmm... to nie ma prawa wyjść. I w ten sposób chęci upadają równie szybko co powstały.

Jednym z moich noworocznych postanowień było to, by więcej piec i w końcu się w tym temacie podszkolić. Uwielbiam słodkie (ale nie za słodkie), jestem absolutnym zjadaczem domowych wypieków i deserów, a batoniki i kupne paczkowane ciastka w ogóle mnie nie ruszają. Żeby jednak było chociaż z pozoru zdrowo, piekę tylko na weekend, a w ciągu tygodnia jeśli mam ochotę na coś słodkiego to najczęściej nakładam do miseczki jogurt, dokładam owoce i orzechy i polewam syropem daktylowym. Voila! Zdrowa przekąska gotowa. Ale weekendowy deser musi zaspokajać nawet największy cukrowy głód. Do gry wkracza wtedy najcięższa artyleria w postaci masła, nierafinowanego trzcinowego cukru (białego unikam), jajek i nierzadko czekolady. I właśnie w tym miejscu chcę wyjaśnić o czym pisałam w pierwszym paragrafie. Do niedawna moje chęci spalały na panewce właśnie ze względu na sposób przygotowania. Największe nawet ambicje i tak kończyły jako kolejne brownie (które mimo wszystko kocham i w końcu kiedyś muszę podzielić się przepisem). Ale koniec tego - powiedziałam sobie i zebrałam się na odwagę. Na pierwszy ogień poszedł czekoladowy mus (o ten), jakiś czas później czekoladowy fondant który zniknął zanim się zorientowałam że powinnam była go sfotografować, aż w końcu coś, co oglądałam na stronach chyba wszystkich brytyjskich książek kucharskich: lemon curd. Cytrynowy krem ucierany na parze, nie dość że ma prześliczny kolor, to do tego smaczny jak diabli. I jaki uniwersalny! Można go użyć i do cytrynowej tarty, i do naleśników a nawet do zwykłej grzanki. Ba, z gruszkową jaglanką też się lubi! Z wszystkim pyszny. Do tego wbrew pozorom bardzo prosty. Chwytajcie za garnki i miski! Słoiczki same się nie zapełnią :)


   Lemon curd 
   (z tej ilości wychodzą 2 małe słoiczki)

             Składniki:

  • 4 cytryny (skórka i sok)
  • 200 g cukru (użyłam demerara)
  • 100 g masła
  • 3 jajka + 1 żółtko
             Przygotowanie:
  1. Cytryny sparzyć i dokładnie wyszorować. Zetrzeć z każdej skórkę i wycisnąć sok. Wlać sok i skórkę oraz dodać pokrojone w kostkę masło i cukier do metalowej miski (lub garnka) którą potem będzie można umieścić na garnku z gotującą się wodą. To bardzo ważne, żeby miska nie dotykała wody! Zostawić mieszając co jakiś czas aż masło się rozpuści.
  2. Jajka i żółtko roztrzepać. Wlać do cytrynowej mieszanki, wciąż mieszając, najlepiej małą balonową trzepaczką.
  3. Mieszać zawartość miski jeszcze przez ok. 10 minut. Krem w tym czasie zgęstnieje i będzie czuć że coraz ciężej porusza się w nim trzepaczka. Zdjąć z ognia i zostawić do przestudzenia.
  4. Bardzo dokładnie umyć dwa słoiczki, zakrętki wyparzyć we wrzątku. Przelać wystudzony krem do suchych słoiczków i zakręcić. Trzymać w lodówce. Będzie dobry prze kilka tygodni.
Smacznego!
Uwagi:
1. Skorzystałam z przepisu Nigela Slatera, o, tego.
2. Raczej nie używa się go dużo. Jest mocno słodko-kwaśny, ma bardzo intensywny smak.

środa, 11 marca 2015

Oszukaństwo. Wegetariański pasztet z soczewicy.


Dziś przepis na coś, co uwielbiam w każdej postaci. Do tego jest wybawieniem dla wegetarian tęskniących za porządną pajdą chleba z kawałem paszteciora (czyt. kwintesencja pożywnej kanapki). Wege pasztet. Z cieciorki czy fasoli, soczewicy czy grochu, z grzybami czy cukinią, z marchewką czy pietruszką... Na samą myśl cieknie mi ślinka. Taką wersję chyba lubię nawet bardziej niż idealny pasztet z kury robiony przez moją babcię. I mimo pozornego podobieństwa do zmiksowanych past do chleba, myślę że pasztet to coś zupełnie innego. Ma głębszy smak, to z pewnością przez pieczenie. Nic, tylko ukroić pajdę najlepszego chleba na zakwasie (chociażby tego), dołożyć plasterki kiszonego ogóra, i zajadać ze smakiem.


   Pasztet z soczewicy


             Składniki:
  • 1 szklanka suchej zielonej soczewicy + 2 i 1/2 szklanki wody + listek laurowy
  • 40 dag pieczarek
  • 1 duża marchewka
  • 2 cebule
  • 4 łyżki oleju + do smażenia
  • przyprawy: sól, pieprz, kminek, gałka muszkatołowa, tymianek, odrobina curry
  • 1 i 1/2 łyżki sosu sojowego
  • 1 jajko
             Przygotowanie:
  1. Zagotować wodę w garnku, posolić, dodać listek laurowy. Soczewicę przepłukać i wsypać do wrzątku. Gotować do miękkości, ok. 30 minut. Listek wyrzucić a soczewicę odcedzić, włożyć z powrotem do garnka i odstawić do przestudzenia.
  2. Pieczarki obrać i zetrzeć na grubych oczkach tarki. Cebulę pokroić w kostkę. Marchewkę obrać i zetrzeć na grubych oczkach tarki. Na patelni rozgrzać olej (musi być go tyle żeby pokrył całe dno patelni). Wrzucić cebulę i podsmażyć aż się zeszkli. Dorzucić marchew i pieczarki. Smażyć aż woda z pieczarek odparuje a marchew zmięknie. Zawartość patelni przełożyć do garnka z soczewicą.
  3. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Masę doprawić do smaku przyprawami, dolać olej i sos sojowy. Wymieszać i zmiksować ręcznym blenderem, ale nie na zupełnie gładko, tylko tak by masa miała trochę grudek. Spróbować czy nie trzeba doprawić. Dodać jajko i dokładnie wymieszać. Przełożyć masę do formy do pieczenia i wstawić do piekarnika. Piec przez ok. 1 godzinę aż na powierzchni zrobi się skorupka. Jeść z dobrym chlebem i mlaskać z zadowolenia :)
Smacznego!
Uwagi:
-Myślę że ten pasztet spokojnie można zrobić w wersji wegańskiej, w miejsce jajka używając pół szklanki ugotowanej kaszy jaglanej i dodać jeszcze dwie łyżki oleju. 

poniedziałek, 9 marca 2015

Wróćmy do korzeni. Chleb z Vermont z większą ilością mąki razowej.


Czytałam niedawno ciekawy wywiad z Agatą Wojdą, szefową kuchni restauracji Opasły Tom. To nazwisko powinno być dobrze znane czytelnikom Kukbuka, jest tam stałą felietonistką. Nie będę opowiadać szczegółów artykułu, ale muszę przyznać że mnie urzekł. Wywiad zaczął się od tego czym różni się kuchnia prowadzona przez mężczyzn od kuchni prowadzonej przez kobiety, i że jest to różnica znacząca. Mężczyźni bardziej dają się ponieść wyobraźni, tworzą nowe dziwne formy, kobiety z kolei gotują w bezpieczny sposób. Oznaczało to tyle, że mocniej trzymają się tego, co sprawdzone i dobre. I to nie dlatego że są słabsze czy mniej kreatywne, tylko po prostu tak już jest. Dziewczynom chodzi nie o to by zaszokować, podchodzą do tego w bardziej emocjonalny sposób, bo przecież jedzeniem dzieli się z rodziną, przyjaciółmi... Chcą dzielić się jedzeniem prostym, ale przygotowanym z miłością. Z najlepszych składników, z wielką uwagą. I to wcale nie jest tak że zdekonstruowane przez mężczyzn pierogi ruskie czy pianki i pudry z boczków są złe, ale to są formy odświętne, na pewno niezbyt sprawdzają się na codzień.
Wojda mówiła o polskiej kuchni z dumą, ale z trochę innej perspektywy niż zazwyczaj mówi się o swojej kuchni narodowej. Mówiła jak wielkim jest dziedzictwem. Polscy żydzi którzy wyjechali do Izraela po wojnie przyzwyczajeni byli do tego jak gotowali jeszcze będąc w Europie, więc gdy zakładali restauracje u siebie, gotowali w nich to co umieli, nieświadomie tworząc polskie restauracje gdzie eleganckie panie wciąż jadły wiśnie z kompotu w sposób jaki był opisywany w książkach Marii Monatowej. Tak więc w niektórych miejscach ta kultura pozostaje niezmienna. Tyle że Polska zachłysnęła się światowymi trendami i ulegamy modom na te wszystkie syfony i metody sous-vide. Na szczęście nie wszyscy. W Opasłym Tomie spróbujemy dań z lokalnych produktów, ale w nieco odświeżonej formie. A jeśli kiedyś przyjdzie nam oprowadzać zagranicznych gości, to miejsce do którego warto pójść w ramach wycieczki krajoznawczej. Wprawdzie nie udało mi się jeszcze przyjść tam na obiad, ale naczytałam się tyle dobrych opinii, że wątpię by tyle ludzi się myliło.

Mimo słabości do próbowania wszystkich możliwych smaków, indyjskiego curry, japońskiego sushi, bananów, ananasów i egzotycznych owoców lubię czasem zjeść mielonego z buraczkami. Lubię prostotę domowej, polskiej kuchni. Uwielbiam produkty takie jak twaróg, kiszonki czy kaszanka, które gdzie indziej są co najmniej kontrowersyjne.
Ale największą dumą napawa mnie chleb, który nigdzie nie jest taki jak tu. W historycznej Polsce ludzie nie byli szczególnie bogaci, jedli bardzo skromnie. Na wsiach chłopi zajmowali się uprawą zboża, głównie żyta, które szczególnie dobrze przyjęło się w naszym klimacie, i dlatego Polacy stali się mistrzami wypieków na mące żytniej, mimo że dość trudno się z nią pracuje i ma inne właściwości i wymagania niż mąka pszenna. Dlatego by podnieść walory smakowe wypieków często mieszano mąki z tych zbóż. Kiedyś, w przeciwieństwie do dzisiejszych warunków, to chleb razowy był tańszy i bardziej dostępny. Białe pieczywo było towarem luksusowym, przeznaczonym tylko na specjalne okazje, a na pewno nie było jadane na codzień. Na początku chleb pieczono niemal tylko na zakwasie, drożdże używane były raczej w browarnictwie i wyrobie alkoholu, potem jednak zaczęto wykorzystywać je do robienia zaczynu. W piecach w wiejskich chałupach była specjalna komora w której pieczono chleb. Zazwyczaj robiło się tak, że w piecu paliło się przez cały dzień, i dopiero wieczorem, gdy był najbardziej rozpalony wsuwano wyrośnięte bochenki do komory które zostawały tam do rana, w tym czasie się wypiekając. Gospodyni przygotowywała dużą ilość ciasta, wyrabiała je ręcznie w dzieży przez około godzinę (to dopiero musiał być trening!) i formowała kilka lub jeden duży bochenek, bo chleb zazwyczaj piekło się raz na tydzień.
Dziś trudno o na prawdę dobre pieczywo. Często zanim znajdziemy piekarnię z prawdziwego zdarzenia musimy przebrnąć przez dmuchane buły z mąki złej jakości. Niby wszyscy wiemy że dla zdrowia lepszy jest ciemny chleb, tyle że przez pojęcie "ciemny" mówi się często o tych samych dmuchanych bułach tyle że zabarwionych karmelem. A dobry i niezwykle wartościowy chleb to razowy, z mąki razowej która jest mało przetworzona. Z takiej mąki nie odsiewa się otrąb, czyli naturalnej osłonki ziarna, a to właśnie w niej jest najwięcej wartości odżywczych, takich jak błonnik, żelazo czy witamina B. Porządny bochenek można też poznać po jego wadze: naprawdę dobry będzie ciężki. Tak samo o jego wartości możemy się przekonać po zapachu (powinien pachnieć lekko kwaśnie, to przyjemny zapach trochę mąki, trochę winnych jabłek) i jak długo jest świeży (sczerstwieje, ale po jakichś 2-3 dniach, a i tak nawet po niecałym tygodniu wciąż będzie dobry do jedzenia).

Z tej miłości do dobrego chleba postanowiłam sama nauczyć się go piec. Dostałam książkę jednego z chlebowych guru tych czasów, Jeffreya Hammelmana, przejrzałam od A do Z, zgłębiłam nieco pojęcia autolizy czy hydracji, wyhodowałam żytni zakwas i zaczęłam piec. Bez mieszarek i wyrabiaczy, ręcznie gniotę ciasto, czując dłońmi jak pod wpływem czasu wzmacnia się glutenowa siatka która nadaje ciastu pożądaną strukturę. Najbardziej fascynuje mnie to, że z trzech składników można wyczarować tak różne wypieki. To tylko mąka, woda i sól, a zależnie od ich proporcji, czasu fermentacji, ilości zagniatania, sposobu pieczenia z piekarnika za każdym razem wyjmujemy coś zupełnie innego. Chleb potrzebuje dużo uwagi, czasu i włożonego w to serca. Ale wysiłek się opłaci. W zamian za to wszystko, odwdzięczy się smakiem do którego zechce się wracać i zechce się nim dzielić. Smakiem, jakim żyła Polska jeszcze kilka wieków temu. Wróćmy do korzeni.


 Chleb z Vermont z większą ilością mąki razowej (autor: Jeffrey Hammelman)


             Składniki:

Zaczyn:
  • 90 g mąki pszennej chlebowej
  • 115 ml wody
  • 3 łyżki zakwasu (można dać dwie, zależy od mocy i dojrzałości zakwasu) (zakwas powinien być dokarmiony 10-12 godzin wcześniej)
Ciasto właściwe:
  • Cały zaczyn -3 łyżki (tym dokarmiamy zakwas)
  • 70 g mąki żytniej razowej
  • 295 g mąki pszennej chlebowej
  • 180 g wody
  • 1 mała łyżeczka soli
           
             Przygotowanie:
  1. Zaczyn: wymieszać wszystkie składniki na 12-16 godzin przed końcowym mieszaniem ciasta, miskę przykryć lnianą ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce.
  2. Mieszanie: Dosypać do miski wszystkie składniki oprócz soli. Wymieszać łyżką aż się dokładnie połączą. Odstawić na 20-60 minut (autoliza). Po tym czasie powierzchnię ciasta posypać solą i wyrabiać rękoma przez 5-10 minut, aż będzie można czuć silniejszą strukturę ciasta (powinno stawiać opór podczas wyrabiania). 
  3. Fermentacja wstępna: odstawić ciasto na 75 minut, po tym czasie złożyć (składanie polega na podłożeniu palców pod spód z jednej strony i założeniu ciasta na 2/3 z drugiej strony wbijając je palcami do środka, potem zrobić analogicznie tylko od drugiej strony). 
  4. Formowanie: Ciasto wyjąć na blat posypany mąką, rozpłaszczyć i złożyć jak kopertę, składając rogi z czterech stron do środka, potem dokładając cztery powstałe rożki też do środka zlepiając wszystko na środku. Uformowany bochenek przełożyć tak by złączenie było na górze do durszlaka wyłożonego omączoną ściereczką do wyrastania na 2-2,5 godziny w ciepłym miejscu bez przewiewów.
  5. Pieczenie:  45 minut przed pieczeniem włożyć do piekarnika żeliwną patelnię lub żeliwny garnek, rozgrzać do 240 stopni. Po tym czasie wyjąć patelnię i przełożyć do niej chleb, tak by złączenie było na dole. Wierzch naciąć na górze na krzyż i włożyć do piekarnika. Piec 40 minut. Kroić po ostudzeniu.
Smacznego!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...