Myśląc o Włoszech staje mi przed oczami sielankowy obraz z
małego miasteczka, w którym na ławeczce siedzi kilku starszych panów
gaworzących między sobą, panie w sukienkach wychodzą od fryzjera i wsiadają na
swoje pastelowe Vespy, z okiennic wychylają się sąsiadki by powiedzieć sobie
Buon Giorno, a dzieci biegną na główny plac miasteczka na najpyszniejsze
gelato.
Piękny widoczek, jak z tych wszystkich filmów. No właśnie,
ale czy na pewno prawdziwy?
Po raz pierwszy pojechałam na półwysep Apeniński w ramach
wymiany uczniowskiej do Rimini, pod koniec kwietnia tego roku. Zanim dotarliśmy
na miejsce zwiedziliśmy Wenecję.

Rimini oprócz tego że znane jest jako wakacyjny kurort
wszystkich polaków i przystań dyskotek, ma swoje uroki. A konkretnie jeden duży
urok, czyli starówkę. Tutaj znowu można poczuć tą całą Italię jaką opisywałam
na początku, przy okazji nie mogąc uwolnić się od myśli że to przecież TU jest kolebka europejskiej kultury.
Mieszkałam u normalnej Włoskiej rodziny, więc miałam okazję
spojrzeć nieco wgłąb ich codzienności. W jednym mieszkaniu była córka, brat,
mama i pies, za ścianą babcia, a za jeszcze jedną ścianą ciocia z wujkiem. Nie
mam pojęcia jak wyglądał przekrój tego domu, ale wszyscy krążyli w te i we wte,
przychodząc a to na obiad, a to na kawę, a to na pogaduszki… To była bardzo
miła rodzina (jak zreszta większość Włochów) i mieszkało mi się u nich dobrze.
Ale było coś, co bardzo mi nie podpasowało: to, jak jedli. Niby cudowna Włoska
kuchnia znana na całym świecie, i owszem obiady były bardzo smaczne (notabene
wszystko od podstaw robione przez babcię lub mamę) gdyby nie to że wjeżdżały na
stół o godzinie kiedy normalnie już dawno zapominam o kolacji. Jeszcze gorzej
było ze śniadaniami (a właściwie ich brakiem). Rodzina ograniczała się do kubka
kawy i to bynajmniej nie latte, a całego kubka piekielnie mocnego espresso od
którego sam szatan by się wykrzywił. Dla polaków (wszyscy znajomi którzy
mieszkali u innych rodzin mówili to samo) kładli na stół ciastka, a czasami
były to suchary i nutella. Jak tak można?! Przecież śniadanie to najważniejszy
posiłek dnia! – mówiliśmy, ale w odpowiedzi robili tylko wielkie oczy i na tym
temat się kończył. Na nic nasze opowieści o jajecznicach, owsiankach czy
chociażby kanapkach. Kolejny i chyba największy minus to to, że tam prawie nie
jada się warzyw. Nie mogłam się temu nadziwić. Kraj ten ma tak cudowne
warunkach do upraw, słynący wręcz z pomidorów, karczochów, bakłażanów i
cukinii, a tak rzadko spotyka się je na talerzach. Jak już coś się trafiło to
był to sos pomidorowy, albo garść rukoli rzucona raczej dla ozdoby niż jako
składnik dania. Na lunch (tam nie ma drugiego śniadania) mamy robiły nam
buło-bagietki. Fu! Co za koszmarne pieczywo! Nie wiem z czego było zrobione,
ale było okropne. Jeśli tylko mieliśmy chwilę wolnego to pędziliśmy zjeść
pizzę, bo ta akurat jest w swojej ojczyźnie wybitna. Ciasto jest naprawdę
cieniutkie, ser ma smak, a wszystkie dodatki są świeże, chociaż większość i tak
zawsze decydowała się na Margheritę żeby nie zakłócać kubków smakowych
dodatkowymi aromatami.
Mój drugi wyjazd to kolonie młodzieżowe w połowie lipca. Nie
martwcie się, już się tak nie rozpiszę, bo większość przemyśleń wypisałam
powyżej. Tym razem mieszkałam w hotelu Luna Rossa (jeśli wybieracie się do
Rimini, raczej nie polecam tego miejsca. Nie chcę robić anty-reklamy, ale
łazienki bez kabin za to z prysznicem zamontowanym tuż nad toaletą nie są zbyt
wygodne. Nawet jeśli Wam to nie przeszkadza, to już na 100% nie bierzcie
wyżywienia. Wierzcie mi na słowo.) O swoje śniadania zatroszczyłam się już w
Polsce, pakując do walizki paczkę płatków owsianych które na noc zalewałam wodą
a rano wkrajałam owoce. I to właśnie jedna z rzeczy za którymi tęsknię. Te
brzoskwinie, figi, morele, melony! Wszystko trzeba jeść nad miską żeby potem
móc wypić pozostały sok. Tak słodkich owoców niestety nie mamy w Polsce nawet w
sierpniu. W warzywniakach obok owoców stały dumnie całe kosze ogromnych i
świeżutkich kwiatów cukinii a obok nich cała masa innych warzyw w jaskrawych
kolorach. Ach, szkoda że nie miałam dostępu do kuchni.
Jeśli macie jakiekolwiek pytania, piszcie w komentarzach,
służę pomocą. A jeśli ktokolwiek odwiedził ten piękny kraj, proszę podzielcie
się swoimi wrażeniami!
Żeby zakończyć ten wpis jak na bloga kulinarnego przystało:
szybki obiad na włoską modłę czyli makaron z sosem ze świeżych pomidorów.
Róbcie szybko póki jest sierpień, to właśnie teraz jest sezon kiedy te warzywa
osiągają apogeum smaku!
Składniki:
- 1 duży i dojrzały pomidor (bardzo lubię gargamele)
- 1 łyżka oliwy
- Skórka otarta z 1/4 cytryny (pamiętajcie by cytrynę sparzyć i wyszorować!)
- Kilka listków bazylii + do dekoracji
- Sól i pieprz
- Ulubiony makaron (u mnie razowe fusilli)
Przygotowanie:
- Pomidora sparzyć i zdjąć skórkę. Na patelni rozgrzać łyżkę oliwy i wrzucić pokrojonego pomidora wraz z całym miąższem.
- Ugotować makaron według instrukcji na opakowaniu.
- Gdy pomidor zacznie się rozpadać dodać skórkę z cytryny i posiekane listki bazylii, doprawić solą i pieprzem i jeszcze chwilkę odparować.
- Ugotowany makaron odcedzić zachowując trochę wody z gotowania. Makaron dorzucić na patelnię i podgrzać chwilę razem mieszając makaron z sosem. Gdyby okazał się za suchy, dolać odrobinę odłożonej wody.
Buon apetito!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz