niedziela, 31 sierpnia 2014

La dolce vita, czyli Italia od kuchni. Makaron z sosem pomidorowym.


Myśląc o Włoszech staje mi przed oczami sielankowy obraz z małego miasteczka, w którym na ławeczce siedzi kilku starszych panów gaworzących między sobą, panie w sukienkach wychodzą od fryzjera i wsiadają na swoje pastelowe Vespy, z okiennic wychylają się sąsiadki by powiedzieć sobie Buon Giorno, a dzieci biegną na główny plac miasteczka na najpyszniejsze gelato.

Piękny widoczek, jak z tych wszystkich filmów. No właśnie, ale czy na pewno prawdziwy?


Po raz pierwszy pojechałam na półwysep Apeniński w ramach wymiany uczniowskiej do Rimini, pod koniec kwietnia tego roku. Zanim dotarliśmy na miejsce zwiedziliśmy Wenecję.

Była niedziela, godzina 9 rano i ulice były kompletnie puste. To było niesamowite. Wszystko wyglądało tak jak na zdjęciach: wąskie uliczki, pranie rozwieszone pomiędzy kolorowymi kamienicami, mosty nad kanałami, przycumowane łódki i gondole, kawiarenki i piekarnie, bruschetty i piadiny w witrynach, butiki projektantów… Po kilku godzinach błądzenia dotarliśmy na plac świętego Marka. No i tutaj czar prysł. Tłumy ludzi i gołębi skutecznie zdołały zabić intymną atmosferę. Razem z koleżanką złapałyśmy się pod ramię i czym prędzej uciekłyśmy z powrotem w uliczki, ale i te najbliższe były zatłoczone do granic możliwości. Żeby tego było mało, na każdym kroku łapał nas czarnoskóry z 20 torbami od „prady” czy „Diora” i koniecznie chciał je wcisnąć bo-to-świetna-okazja. Odeszłyśmy dobrze ponad pół kilometra i tam, zmęczone chodzeniem, usiadłyśmy by zjeść lunch. Mała kafejka, kilku kelnerów za barem, tylko jeden wolny stolik, jakby na nas czekał. Przytulnie. Wzięłyśmy bruschettę z szynką parmeńską i rukolą plus kieliszek wina, zjadłyśmy, wypiłyśmy, po czym zaczęłyśmy zachwycać się wszystkim co do tej pory zobaczyłyśmy, śmiejąc się i snując plany o własnym domku z ogrodem gdzie będziemy mieszkać z mężami którzy będą oczywiście najprzystojniejszymi i najbardziej romantycznymi Włochami. Tego nam trzeba było. (Uściski i pozdrowienia dla kochanej Elizy J )  


Rimini oprócz tego że znane jest jako wakacyjny kurort wszystkich polaków i przystań dyskotek, ma swoje uroki. A konkretnie jeden duży urok, czyli starówkę. Tutaj znowu można poczuć tą całą Italię jaką opisywałam na początku, przy okazji nie mogąc uwolnić się od myśli że to przecież TU jest kolebka europejskiej kultury.

Mieszkałam u normalnej Włoskiej rodziny, więc miałam okazję spojrzeć nieco wgłąb ich codzienności. W jednym mieszkaniu była córka, brat, mama i pies, za ścianą babcia, a za jeszcze jedną ścianą ciocia z wujkiem. Nie mam pojęcia jak wyglądał przekrój tego domu, ale wszyscy krążyli w te i we wte, przychodząc a to na obiad, a to na kawę, a to na pogaduszki… To była bardzo miła rodzina (jak zreszta większość Włochów) i mieszkało mi się u nich dobrze. Ale było coś, co bardzo mi nie podpasowało: to, jak jedli. Niby cudowna Włoska kuchnia znana na całym świecie, i owszem obiady były bardzo smaczne (notabene wszystko od podstaw robione przez babcię lub mamę) gdyby nie to że wjeżdżały na stół o godzinie kiedy normalnie już dawno zapominam o kolacji. Jeszcze gorzej było ze śniadaniami (a właściwie ich brakiem). Rodzina ograniczała się do kubka kawy i to bynajmniej nie latte, a całego kubka piekielnie mocnego espresso od którego sam szatan by się wykrzywił. Dla polaków (wszyscy znajomi którzy mieszkali u innych rodzin mówili to samo) kładli na stół ciastka, a czasami były to suchary i nutella. Jak tak można?! Przecież śniadanie to najważniejszy posiłek dnia! – mówiliśmy, ale w odpowiedzi robili tylko wielkie oczy i na tym temat się kończył. Na nic nasze opowieści o jajecznicach, owsiankach czy chociażby kanapkach. Kolejny i chyba największy minus to to, że tam prawie nie jada się warzyw. Nie mogłam się temu nadziwić. Kraj ten ma tak cudowne warunkach do upraw, słynący wręcz z pomidorów, karczochów, bakłażanów i cukinii, a tak rzadko spotyka się je na talerzach. Jak już coś się trafiło to był to sos pomidorowy, albo garść rukoli rzucona raczej dla ozdoby niż jako składnik dania. Na lunch (tam nie ma drugiego śniadania) mamy robiły nam buło-bagietki. Fu! Co za koszmarne pieczywo! Nie wiem z czego było zrobione, ale było okropne. Jeśli tylko mieliśmy chwilę wolnego to pędziliśmy zjeść pizzę, bo ta akurat jest w swojej ojczyźnie wybitna. Ciasto jest naprawdę cieniutkie, ser ma smak, a wszystkie dodatki są świeże, chociaż większość i tak zawsze decydowała się na Margheritę żeby nie zakłócać kubków smakowych dodatkowymi aromatami.

Są oczywiście też pozytywne strony, chociażby to że oprócz chleba i śniadań naprawdę wszystko jest bardzo smaczne. Włosi celebrują posiłki i wkładają w ich przygotowanie dużo serca. Jest też o wiele większa świadomość ekologii. Nie trzeba błądzić latami po marketach żeby znaleźć produkty bio, bo te, oprócz tego że mają swoją specjalną półkę (jak zresztą jest w polskich sklepach) to leżą koło wszystkich innych opakowań i można przebierać do woli. Mąka z kamutu, wafle z farro (włoska nazwa orkiszu), jogurt naturalny od szczęśliwych krów… Do wyboru do koloru. Wszystko dobrej jakości, bez zbędnych dodatków (czytanie etykiet jest tam przyjemnością). Dużą uwagę zwraca się na dietę bezglutenową, i nie jest sztuką znaleźć restaurację czy cukiernię dumnie opatrzoną szyldem z dopiskiem „senza glutine” oraz kupić biszkopty, mąkę, makaron czy ciastka z mąki pozbawionej glutenu. Ach, jeszcze jeden plus: gelato! Absolutnie najlepsze, najpyszniejsze i najcudowniejsze lody jakie jedliście kiedykolwiek w życiu! Za dwa euro kupuje się dwie gałki, które tak naprawdę nie są gałkami tylko dużymi porcjami lodów nakładanymi czymś w rodzaju szpachelki do chrupiącego cukrowego rożka, w smakach przyprawiających o zawrót głowy: ricotta z karmelizowanymi figami i prażonymi piniolami, jogurt z miodem i orzechami włoskimi, mascarpone z kawą (z ekologicznych upraw!) i kawałkami czekolady (kawałami właściwie), orzech laskowy z kakao, mascarpone z owocami leśnymi, pistacja… Długo by wymieniać. Polecam zwłaszcza sieć lodziarni La Romana (nie, to nie jest bezduszna sieciówka, to raj na ziemi). Więcej o ich wytworach (i wszystkich smakach) poczytacie tu.

Mój drugi wyjazd to kolonie młodzieżowe w połowie lipca. Nie martwcie się, już się tak nie rozpiszę, bo większość przemyśleń wypisałam powyżej. Tym razem mieszkałam w hotelu Luna Rossa (jeśli wybieracie się do Rimini, raczej nie polecam tego miejsca. Nie chcę robić anty-reklamy, ale łazienki bez kabin za to z prysznicem zamontowanym tuż nad toaletą nie są zbyt wygodne. Nawet jeśli Wam to nie przeszkadza, to już na 100% nie bierzcie wyżywienia. Wierzcie mi na słowo.) O swoje śniadania zatroszczyłam się już w Polsce, pakując do walizki paczkę płatków owsianych które na noc zalewałam wodą a rano wkrajałam owoce. I to właśnie jedna z rzeczy za którymi tęsknię. Te brzoskwinie, figi, morele, melony! Wszystko trzeba jeść nad miską żeby potem móc wypić pozostały sok. Tak słodkich owoców niestety nie mamy w Polsce nawet w sierpniu. W warzywniakach obok owoców stały dumnie całe kosze ogromnych i świeżutkich kwiatów cukinii a obok nich cała masa innych warzyw w jaskrawych kolorach. Ach, szkoda że nie miałam dostępu do kuchni.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania, piszcie w komentarzach, służę pomocą. A jeśli ktokolwiek odwiedził ten piękny kraj, proszę podzielcie się swoimi wrażeniami!


Żeby zakończyć ten wpis jak na bloga kulinarnego przystało: szybki obiad na włoską modłę czyli makaron z sosem ze świeżych pomidorów. Róbcie szybko póki jest sierpień, to właśnie teraz jest sezon kiedy te warzywa osiągają apogeum smaku!

             
              Składniki:
  • 1 duży i dojrzały pomidor (bardzo lubię gargamele)
  • 1 łyżka oliwy
  • Skórka otarta z 1/4 cytryny (pamiętajcie by cytrynę sparzyć i wyszorować!)
  • Kilka listków bazylii + do dekoracji
  • Sól i pieprz
  • Ulubiony makaron (u mnie razowe fusilli)
             Przygotowanie:
  1. Pomidora sparzyć i zdjąć skórkę. Na patelni rozgrzać łyżkę oliwy i wrzucić pokrojonego pomidora wraz z całym miąższem.
  2. Ugotować makaron według instrukcji na opakowaniu.
  3. Gdy pomidor zacznie się rozpadać dodać skórkę z cytryny i posiekane listki bazylii, doprawić solą i pieprzem i jeszcze chwilkę odparować.
  4. Ugotowany makaron odcedzić zachowując trochę wody z gotowania. Makaron dorzucić na patelnię i podgrzać chwilę razem mieszając makaron z sosem. Gdyby okazał się za suchy, dolać odrobinę odłożonej wody.
Buon apetito!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...