niedziela, 31 sierpnia 2014

La dolce vita, czyli Italia od kuchni. Makaron z sosem pomidorowym.


Myśląc o Włoszech staje mi przed oczami sielankowy obraz z małego miasteczka, w którym na ławeczce siedzi kilku starszych panów gaworzących między sobą, panie w sukienkach wychodzą od fryzjera i wsiadają na swoje pastelowe Vespy, z okiennic wychylają się sąsiadki by powiedzieć sobie Buon Giorno, a dzieci biegną na główny plac miasteczka na najpyszniejsze gelato.

Piękny widoczek, jak z tych wszystkich filmów. No właśnie, ale czy na pewno prawdziwy?


Po raz pierwszy pojechałam na półwysep Apeniński w ramach wymiany uczniowskiej do Rimini, pod koniec kwietnia tego roku. Zanim dotarliśmy na miejsce zwiedziliśmy Wenecję.

Była niedziela, godzina 9 rano i ulice były kompletnie puste. To było niesamowite. Wszystko wyglądało tak jak na zdjęciach: wąskie uliczki, pranie rozwieszone pomiędzy kolorowymi kamienicami, mosty nad kanałami, przycumowane łódki i gondole, kawiarenki i piekarnie, bruschetty i piadiny w witrynach, butiki projektantów… Po kilku godzinach błądzenia dotarliśmy na plac świętego Marka. No i tutaj czar prysł. Tłumy ludzi i gołębi skutecznie zdołały zabić intymną atmosferę. Razem z koleżanką złapałyśmy się pod ramię i czym prędzej uciekłyśmy z powrotem w uliczki, ale i te najbliższe były zatłoczone do granic możliwości. Żeby tego było mało, na każdym kroku łapał nas czarnoskóry z 20 torbami od „prady” czy „Diora” i koniecznie chciał je wcisnąć bo-to-świetna-okazja. Odeszłyśmy dobrze ponad pół kilometra i tam, zmęczone chodzeniem, usiadłyśmy by zjeść lunch. Mała kafejka, kilku kelnerów za barem, tylko jeden wolny stolik, jakby na nas czekał. Przytulnie. Wzięłyśmy bruschettę z szynką parmeńską i rukolą plus kieliszek wina, zjadłyśmy, wypiłyśmy, po czym zaczęłyśmy zachwycać się wszystkim co do tej pory zobaczyłyśmy, śmiejąc się i snując plany o własnym domku z ogrodem gdzie będziemy mieszkać z mężami którzy będą oczywiście najprzystojniejszymi i najbardziej romantycznymi Włochami. Tego nam trzeba było. (Uściski i pozdrowienia dla kochanej Elizy J )  


Rimini oprócz tego że znane jest jako wakacyjny kurort wszystkich polaków i przystań dyskotek, ma swoje uroki. A konkretnie jeden duży urok, czyli starówkę. Tutaj znowu można poczuć tą całą Italię jaką opisywałam na początku, przy okazji nie mogąc uwolnić się od myśli że to przecież TU jest kolebka europejskiej kultury.

Mieszkałam u normalnej Włoskiej rodziny, więc miałam okazję spojrzeć nieco wgłąb ich codzienności. W jednym mieszkaniu była córka, brat, mama i pies, za ścianą babcia, a za jeszcze jedną ścianą ciocia z wujkiem. Nie mam pojęcia jak wyglądał przekrój tego domu, ale wszyscy krążyli w te i we wte, przychodząc a to na obiad, a to na kawę, a to na pogaduszki… To była bardzo miła rodzina (jak zreszta większość Włochów) i mieszkało mi się u nich dobrze. Ale było coś, co bardzo mi nie podpasowało: to, jak jedli. Niby cudowna Włoska kuchnia znana na całym świecie, i owszem obiady były bardzo smaczne (notabene wszystko od podstaw robione przez babcię lub mamę) gdyby nie to że wjeżdżały na stół o godzinie kiedy normalnie już dawno zapominam o kolacji. Jeszcze gorzej było ze śniadaniami (a właściwie ich brakiem). Rodzina ograniczała się do kubka kawy i to bynajmniej nie latte, a całego kubka piekielnie mocnego espresso od którego sam szatan by się wykrzywił. Dla polaków (wszyscy znajomi którzy mieszkali u innych rodzin mówili to samo) kładli na stół ciastka, a czasami były to suchary i nutella. Jak tak można?! Przecież śniadanie to najważniejszy posiłek dnia! – mówiliśmy, ale w odpowiedzi robili tylko wielkie oczy i na tym temat się kończył. Na nic nasze opowieści o jajecznicach, owsiankach czy chociażby kanapkach. Kolejny i chyba największy minus to to, że tam prawie nie jada się warzyw. Nie mogłam się temu nadziwić. Kraj ten ma tak cudowne warunkach do upraw, słynący wręcz z pomidorów, karczochów, bakłażanów i cukinii, a tak rzadko spotyka się je na talerzach. Jak już coś się trafiło to był to sos pomidorowy, albo garść rukoli rzucona raczej dla ozdoby niż jako składnik dania. Na lunch (tam nie ma drugiego śniadania) mamy robiły nam buło-bagietki. Fu! Co za koszmarne pieczywo! Nie wiem z czego było zrobione, ale było okropne. Jeśli tylko mieliśmy chwilę wolnego to pędziliśmy zjeść pizzę, bo ta akurat jest w swojej ojczyźnie wybitna. Ciasto jest naprawdę cieniutkie, ser ma smak, a wszystkie dodatki są świeże, chociaż większość i tak zawsze decydowała się na Margheritę żeby nie zakłócać kubków smakowych dodatkowymi aromatami.

Są oczywiście też pozytywne strony, chociażby to że oprócz chleba i śniadań naprawdę wszystko jest bardzo smaczne. Włosi celebrują posiłki i wkładają w ich przygotowanie dużo serca. Jest też o wiele większa świadomość ekologii. Nie trzeba błądzić latami po marketach żeby znaleźć produkty bio, bo te, oprócz tego że mają swoją specjalną półkę (jak zresztą jest w polskich sklepach) to leżą koło wszystkich innych opakowań i można przebierać do woli. Mąka z kamutu, wafle z farro (włoska nazwa orkiszu), jogurt naturalny od szczęśliwych krów… Do wyboru do koloru. Wszystko dobrej jakości, bez zbędnych dodatków (czytanie etykiet jest tam przyjemnością). Dużą uwagę zwraca się na dietę bezglutenową, i nie jest sztuką znaleźć restaurację czy cukiernię dumnie opatrzoną szyldem z dopiskiem „senza glutine” oraz kupić biszkopty, mąkę, makaron czy ciastka z mąki pozbawionej glutenu. Ach, jeszcze jeden plus: gelato! Absolutnie najlepsze, najpyszniejsze i najcudowniejsze lody jakie jedliście kiedykolwiek w życiu! Za dwa euro kupuje się dwie gałki, które tak naprawdę nie są gałkami tylko dużymi porcjami lodów nakładanymi czymś w rodzaju szpachelki do chrupiącego cukrowego rożka, w smakach przyprawiających o zawrót głowy: ricotta z karmelizowanymi figami i prażonymi piniolami, jogurt z miodem i orzechami włoskimi, mascarpone z kawą (z ekologicznych upraw!) i kawałkami czekolady (kawałami właściwie), orzech laskowy z kakao, mascarpone z owocami leśnymi, pistacja… Długo by wymieniać. Polecam zwłaszcza sieć lodziarni La Romana (nie, to nie jest bezduszna sieciówka, to raj na ziemi). Więcej o ich wytworach (i wszystkich smakach) poczytacie tu.

Mój drugi wyjazd to kolonie młodzieżowe w połowie lipca. Nie martwcie się, już się tak nie rozpiszę, bo większość przemyśleń wypisałam powyżej. Tym razem mieszkałam w hotelu Luna Rossa (jeśli wybieracie się do Rimini, raczej nie polecam tego miejsca. Nie chcę robić anty-reklamy, ale łazienki bez kabin za to z prysznicem zamontowanym tuż nad toaletą nie są zbyt wygodne. Nawet jeśli Wam to nie przeszkadza, to już na 100% nie bierzcie wyżywienia. Wierzcie mi na słowo.) O swoje śniadania zatroszczyłam się już w Polsce, pakując do walizki paczkę płatków owsianych które na noc zalewałam wodą a rano wkrajałam owoce. I to właśnie jedna z rzeczy za którymi tęsknię. Te brzoskwinie, figi, morele, melony! Wszystko trzeba jeść nad miską żeby potem móc wypić pozostały sok. Tak słodkich owoców niestety nie mamy w Polsce nawet w sierpniu. W warzywniakach obok owoców stały dumnie całe kosze ogromnych i świeżutkich kwiatów cukinii a obok nich cała masa innych warzyw w jaskrawych kolorach. Ach, szkoda że nie miałam dostępu do kuchni.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania, piszcie w komentarzach, służę pomocą. A jeśli ktokolwiek odwiedził ten piękny kraj, proszę podzielcie się swoimi wrażeniami!


Żeby zakończyć ten wpis jak na bloga kulinarnego przystało: szybki obiad na włoską modłę czyli makaron z sosem ze świeżych pomidorów. Róbcie szybko póki jest sierpień, to właśnie teraz jest sezon kiedy te warzywa osiągają apogeum smaku!

             
              Składniki:
  • 1 duży i dojrzały pomidor (bardzo lubię gargamele)
  • 1 łyżka oliwy
  • Skórka otarta z 1/4 cytryny (pamiętajcie by cytrynę sparzyć i wyszorować!)
  • Kilka listków bazylii + do dekoracji
  • Sól i pieprz
  • Ulubiony makaron (u mnie razowe fusilli)
             Przygotowanie:
  1. Pomidora sparzyć i zdjąć skórkę. Na patelni rozgrzać łyżkę oliwy i wrzucić pokrojonego pomidora wraz z całym miąższem.
  2. Ugotować makaron według instrukcji na opakowaniu.
  3. Gdy pomidor zacznie się rozpadać dodać skórkę z cytryny i posiekane listki bazylii, doprawić solą i pieprzem i jeszcze chwilkę odparować.
  4. Ugotowany makaron odcedzić zachowując trochę wody z gotowania. Makaron dorzucić na patelnię i podgrzać chwilę razem mieszając makaron z sosem. Gdyby okazał się za suchy, dolać odrobinę odłożonej wody.
Buon apetito!

środa, 27 sierpnia 2014

Zachcianki. Ciasteczka owsiane z czekoladą i rodzynkami.


Czasami tak jest że czegoś się chce. Raz nie wiadomo czego i w efekcie krążymy po całym domu co chwila zaglądając do kuchni żeby sprawdzić czy "może coś ciekawego nagle się tam pojawiło", a raz to jest jasna, określona zachcianka. I to na tyle silna, że dopóki nie zjemy tego czego się chce to będzie za nami chodzić, śnić się i siedzieć w głowie niczym światełko w lodówce. No i nie ma rady, jeśli chce się frytek, to ziemniak nie wystarczy. Trzeba się zebrać i iść do knajpy po to żeby zamówić same frytki. Albo nasmażyć samemu.

Tak właśnie ostatnio chodzą za mną ciastka owsiane. Zresztą moja miłość do nich nie jest przejściowa. Zakochałam się w nich już jakiś czas temu dzięki jednej cukierni, a mianowicie chodzi o Cukiernie Sowa*. Mamy z mamą taką mini tradycję, że jeśli w niedzielę jesteśmy gdzieś na mieście to zawsze kupujemy po dwa ciastka owsiane i dwa czekoladowe (te drugie zasługują na oddzielny post, są najlepszymi istniejącymi ciasteczkami). Ich owsiane ciastka są takim ciasteczkowym wzorem: chrupiące z wierzchu, ciągnące w środku, nie za słodkie, nie za mdłe. Idealne. Na drugi dzień już całe stają się miękko-ciągnące, co nie odbiera im ani smaku ani uroku.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie próbowała odtworzyć ich w domu. Wypróbowałam kilka przepisów z lepszym lub gorszym skutkiem, ale chyba znalazłam ten jeden właściwy. Udało mi się uzyskać chrupiącą skórkę i ciągutkowe wnętrze, czyli to, o co najbardziej chodziło. I mają jedną dodatkową zaletę: kawałki czekolady (swoją drogą, czy jest coś co zawiera czekoladę a nie jest pyszne?). Są naprawdę proste, wystarczy wszystko wymieszać i uformować kulki, a jeśli zamiast czekolady w tabliczce kupicie groszki czekoladowe do wypieków, to pracy będzie dosłownie na kilkanaście minut. Można je bardzo łatwo zweganizować, zastępując miód innym słodem w płynie (w każdym razie nie cukrem ani ksylitolem, miód pełni tu też rolę zlepiacza), chociaż przyznam że nie próbowałam tego robić i nie wiem czy masa odpowiednio by się lepiła. Jeśli nie lubicie rodzynek możecie w ogóle ich nie dodawać, lub zastąpić innymi bakaliami. W każdym razie jakkolwiek ich nie zrobicie, będziecie bardzo szczęśliwymi ludźmi.


             Składniki:

  • 1 i 3/4 szklanki płatków owsianych górskich 
  • 1/2 szklanki rodzynków
  • 1/2 szklanki wiórków kokosowych
  • 1/2 szklanki drobno posiekanej gorzkiej czekolady (lub groszków czekoladowych)
  • 3/4 szklanki mąki
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 szklanki miodu 
  • 8 łyżek oleju
  • opcjonalnie kilka łyżek dowolnego mleka (u mnie ryżowe) jeśli masa okaże się za mało lepiąca
             Wykonanie:
  1. Wymieszać w misce wszystkie suche składniki, w tym czekoladę i rodzynki. Dodać miód i olej, wymieszać, jeśli masa będzie za sucha dodać mleko i wymieszać.
  2. Przykryć miskę talerzem i schować na pół godziny do lodówki.
  3. Piekarnik rozgrzać do 175 stopni. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Formować z ciasta kulki wielkości orzecha włoskiego i układać na blasze, zostawiając między kulkami odstępy (ciasta troszkę się rozpłaszczą).
  4. Piekłam około 20 minut, ale trzeba obserwować, i kiedy zrobią się brązowe z wierzchu można wyciągać z pieca. 
Smacznego!


*nie jestem związana z tą firmą, to moja subiektywna opinia

środa, 20 sierpnia 2014

Zupa ze słońca. Krem dyniowo-soczewicowy.


Na ryneczku sierpień. Pomidory pachną na kilometr a w koszach obok nich zagościła dynia.

Dynia, dynia... Kolejne warzywo z serii pasujących-do-wszystkiego. Pyszna czy to na słodko czy na słono. Najczęściej dodaję ją w postaci puree, które robię w najbardziej popularny w blogosferze sposób: kroję dynię na kawałki, wydrążam pestki, piekę do miękkości w 200 stopniach, oddzielam od skóry i miksuję blenderem. A potem... hulaj dusza! dolewam do ciasta na placki, zup, porannej owsianki, na bazie musu przygotowuję sosy do makaronów. To warzywo daje wielkie pole do popisu. Na wytrawnie bardzo lubi się z tymiankiem i chilli oraz z grzybami (kwintesencja jesiennych smaków), a w słodkiej wersji warto sypnąć trochę korzennych przypraw takich jak cynamon, goździki, imbir czy gałka muszkatołowa. Oprócz walorów smakowych jest prawdziwą skarbnicą wartości odżywczych. Ma dużo beta-karotenu który wspiera wzrok i system immunologiczny oraz zwalcza wolne rodniki, potasu (wspomaga mózg i układ nerwowy, kontroluje pracę nerek i ciśnienie krwi), wapnia - podstawowego budulca kości, fosforu który również jest składnikiem budulcowym i witamin z grupy B. Oprócz tego działa odkwaszająco za co wdzięczne będą nasze ciała, czasami za bardzo bombardowane zakwaszającym mięsem i ziarnami. Im bardziej intensywny jej kolor, tym większa zawartość składników odżywczych więc nie bójcie się sięgać do wściekle pomarańczowe, dorodne okazy.

Dzisiejszy przepis powstał dość przypadkowo. Miałam ochotę na coś ciepłego, otulającego i pożywnego. Będąc na zakupach rzuciła mi się w oczy właśnie dynia, a wczoraj znalazłam w czeluściach zamrażarki jej resztę która czekała na zutylizowanie. I tu jest mały problem: nie umiem powiedzieć ile dokładnie jej było. Nie mam w domu wagi, więc nie mogę podać gramatury. To co wykorzystałam, to były cztery kawałki mniej więcej wielkości dłoni. Nijak nie odmierzałam też po zmiksowaniu, ale na oko była to może jedna szklanka puree. Ale też nie o to w gotowaniu chodzi by kurczowo trzymać się instrukcji. Bądźcie kreatywni dostosowując przepis do swoich potrzeb. Bardzo pasuje tu angielskie określenie feel free ;) Specjalnie gotowałam też bulion, tak by dodać do zupy, ugotować na nim soczewicę a i tak jeszcze zostało trochę do zamrożenia na czarną godzinę. I nie wyrzucajcie warzyw z wywaru, przydadzą się do tej zupy.

         
              Składniki:

  • 4 kawałki (mnie więcej) wielkości dłoni zamrożonej lub świeżej dyni
  • wywar warzywny do odpowiedniej konsystencji
  • 1 ugotowana marchewka (najlepiej z wywaru)
  • 1 ugotowana pietruszka (najlepiej z wywaru)
  • 1/3 szklanki czerwonej soczewicy
  • kawałek imbiru wielkości kciuka
  • szczypta soli i pieprzu
  • szczypta kminku i gałki muszkatołowej
  • 1-2 łyżki oliwy z oliwek
             Przygotowanie:
  1. Dynię włożyć do garnka, podlać małą ilością wody lub wywaru i gotować aż zmięknie. Odstawić na chwilę do przestudzenia i zmiksować na puree.
  2. W tym czasie przepłukać soczewicę i ugotować ją w bulionie (to zajmie jakieś 10 minut).
  3. Do zmiksowanej dyni dorzucić ugotowaną soczewicę, starty imbir, marchewkę, pietruszkę, przyprawy, oliwę i chlust wywaru. Podgotować chwilę razem i zmiksować. W razie potrzeby dolać więcej wywaru. Spróbować i ewentualnie doprawić. Podawać z kromkami razowego chleba lub zrobić z nich grzanki.
Smacznego!


niedziela, 17 sierpnia 2014

Sumienie w kuchni. Gulasz wołowy.

Zrobiłam swój pierwszy gulasz. Jestem z tego powodu dumna, ale nie wiem czy kiedykolwiek go jeszcze zrobię.

Nie jestem wegetarianką, choć rzadko jem mięso. Raz na tydzień czy dwa tygodnie spokojnie mi wystarcza. Najbardziej lubię wołowinę, ze względu na smak i wartości odżywcze. To bardzo wartościowe mięso bogate w najlepszej jakości białko, witaminy z grupy B, żelazo, zdrowe również z tego względu że krowy nie da się wyhodować jak kurczaka na antybiotykach, w ścisku i koszmarnych warunkach, bo by tego nie przeżyła. Gulasze wołowe nie mają sobie równych, a wołowy bulion jest tak smaczny że z przyjemnością można wypić go bez żadnych dodatków. To mięso kojarzy się jako drogie i przeznaczone to wykwintnych, aromatycznych dań.Tak więc chętnie jadłam te wszystkie potrawy, starając się nie myśleć o tym że to było żywe stworzenie. Do czasu.

Wczoraj wieczorem zostałam poproszona o przygotowanie gulaszu, żeby był na dziś gotowy, na przyjazd gości. Na początku zestresowana byłam tym czy w ogóle uda mi się go zrobić, ponieważ właściwie nigdy wcześniej nie przygotowywałam żadnego mięsa. Wszystko było dobrze do momentu aż przecięłam torebkę żeby wyjąć kawałek pręgi do opłukania i pokrojenia. Zanim wzięłam ją w rękę minęły dobre dwie minuty, a przez ten czas wciąż wpatrywałam się w czerwone, lekko zakrwawione martwe mięśnie. Źle czułam się z tym, że muszę je dotknąć. Ale cóż zrobić, obiecałam że ugotuję, więc trzeba było wziąć się do roboty. Opłukałam, osuszyłam i wyłożyłam mięso na deskę do krojenia. Kolejny zgrzyt. Przez myśl przemknął mi obrazek z krowami pasącymi się na łące. Zagryzłam zęby i pokroiłam w kostkę. Potem już było prościej, obsmażanie już nie nękało aż tak mojego sumienia.

Ta sytuacja daje do myślenia. Czemu tak egoistycznie potrafimy jeść ze smakiem danie elegancko podane na pięknym talerzu? To, co teraz leży jako stek jeszcze niedawno było żywym organem. Niby zawsze to wiedziałam, ale nie było to tak realistyczne do momentu kiedy wzięłam w rękę kawał surowego mięsa. Człowiek spokojnie jest w stanie dostarczyć sobie wszystkie składniki odżywcze wraz z pożywieniem roślinnym i pochodnym od zwierząt. Ba, weganie też mają się świetnie. Jeśli na prawdę nie możecie przeżyć bez smaku mięsa, to poszukajcie zaufanego, ekologicznego dostawcy który humanitarnie hoduje i w taki też sposób potem zabija zwierzęta. Oprócz wiadomych korzyści dla zdrowia nie będzie to tak podłe jak kupienie bezdusznie produkowanego mięsa. Ten gulasz był bardzo smaczny, nie mogę powiedzieć że nie, ale nie proście bym go jeszcze kiedyś zrobiła. Chyba czas pomyśleć o przejściu na wegetarianizm.


             Składniki:
  • Pół kilo pręgi wołowej
  • Dwie cebule
  • Trzy papryki
  • Ok. 40 dag pieczarek
  • Czubata łyżeczka suszonego cząbru
  • Łyżeczka kminku
  • Sól i pieprz
  • Oliwa do smażenia
             Wykonanie:
  1. Mięso opłukać, osuszyć, oczyścić z błonek i twardych elementów, pokroić z kostkę.
  2. Cebule pokroić z piórka.
  3. Na dużej patelni rozgrzać 1-2 łyżki oliwy i zeszklić cebule. Przełożyć na talerzyk. Na tej samej patelni rozgrzać jeszcze łyżeczkę oleju, wrzucić mięso lekko obsmażyć z każdej strony, dorzucić zeszkloną cebulę, zamieszać i zalać wrzątkiem tylko do zakrycia mięsa. Doprawić wszystkimi przyprawami, zmniejszyć ogień do minimum i przykryć szczelnie pokrywką. Dusić półtorej godziny.
  4. W międzyczasie na drugiej patelni rozgrzać trochę oliwy i obsmażyć pokrojone w paski papryki, po chwili dorzucić pokrojone w plasterki pieczarki. Dusić do momentu aż pieczarki puszczą sok, ale nie odparowywać go całkowicie.
  5. 15-20 minut przed końcem duszenia mięsa dorzucić paprykę z pieczarkami. Dusić razem do końca, w razie potrzeby doprawić i jeśli dużo wody odparowało to dolewać po łyżeczce wody lub wywaru warzywnego, tak by było trochę sosu. Podawać z kaszą gryczaną lub makaronem i np. ogórkiem kiszonym lub pomidorem.
Smacznego!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

O szczęśliwym uczniu i piekarniku mordercy. Jagodzianki.

Lato. Jeśli lato, to i wakacje, czyli ukochana pora każdego ucznia (tak naprawdę to nie muszą być wakacje, byle było wolne). W każdym razie takim latem nikt nie pogardzi, bo przecież to całe dwa miesiące wolnego w czasie których można się obijać do woli. Ale są i ambitniejsi. W końcu znajduje się czas na spotkania, na pasje, na to co zawsze było odkładane bo-przecież-nie-ma-czasu, na sport, na czytanie. No na wszystko.

Dla mnie to też najlepszy czas na rytualne chodzenie na ryneczek (uwielbiam!). Teraz to już nie są wyprawy w sobotnie poranki i zakupy na cały tydzień, tylko spacerki co drugi dzień po trzy pomidory (kocham gargamele), trzy ogórki, pęczek natki, może jeszcze bób na pastę do chleba? Kalafior zresztą też tak ładnie się uśmiecha… O, a ten pan ma taką śliczną fasolkę! Dwa stragany dalej mrugnęły maliny i morelki, śliwki już są coraz słodsze.

Wracam z torbą wypchaną po brzegi, układam szybko warzywa na swoich miejscach i pędzę na swojej białej gazeli (czytaj: na rowerze) na ulicę Wysoką gdzie jest stara, malutka i cała biała piekarnia z wiekowym kołem do przekrawania chleba wbudowanym w blat, by kupić najlepszy razowiec w całej Łodzi. Zanim ruszę w drogę powrotną, uchylam torebkę i chowam w niej nos by zaciągnąć się zapachem świeżego bochenka. Ach, to jak najmocniejszy narkotyk. Na haju wracam do domu planując drugie śniadanie.

Przekrawam chrupiącą skórkę chleba, kromkę smaruję oliwą z oliwek przywiezioną z Włoch, a na to pokrojony pomidor, szczypta soli, pieprzu i zielona czapka z natki. Ekstaza.

No dobrze, ale co z tym piekarnikiem? Już tłumaczę. Jak każdy z Was zdążył zauważyć słupek na termometrze niebezpiecznie wędruje w górę. Temperatura jest na tyle wysoka że odpalanie piekarnika grozi zrobieniem sauny z własnego mieszkania. No ale przecież skoro są owoce, to trzeba zrobić drożdżówki. Nie ma lata bez drożdżówek. To zresztą moje ukochane ciasto. Uwielbiam widok bąbelkującego zaczynu i jego zapach. A przy tej pogodzie wyrośnięcie zajmuje mu dosłownie chwilkę. Tak więc dziś zostawiam Was z tym świetnym przepisem zaczerpniętym od Gosi, z wprowadzonymi kilkoma małymi zmianami. I idę po kolejną jagodziankę.



Składniki:
Ciasto:
  •          2 i ½ szklanki mąki (dałam 1 i ¾ szkl. pszennej tortowej i ¾ szkl. orkiszowej razowej)
  •          ¼ kostki świeżych drożdży
  •          ½ szklanki ciepłego mleka (dałam sojowe)
  •          3 łyżeczki cukru (z tego 1 do zaczynu)
  •          ½ łyżeczki soli
  •         3 łyżki oleju
  •          1 jajko

Nadzienie:
  •          1 łyżka oleju kokosowego
  •          2 łyżki cukru
  •          Ok. 2 szklanek jagód

           

              Wykonanie:
  1. Rozkruszyć drożdże do miseczki i zasypać łyżeczką cukru, wymieszać, zalać ciepłym mlekiem i dodać tyle mąki by powstała konsystencja gęstej śmietany. Wymieszać i odstawić w ciepłe miejsce na 10-15 minut, by drożdże „ruszyły”.
  2. W tym czasie przesiać mąki do miski, dodać cukier, sól, olej i jajko. Wlać wyrośnięty rozczyn i wyrabiać ręką aż będzie gładkie i jednolite. Będzie lekko lepiące, ale nie należy się tym przejmować, po wyrastaniu nie będzie się już kleić do rąk. Miskę przykryć lnianą ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce bez przeciągów na godzinę.
  3. Piekarnik rozgrzać do 160 stopni. Blat oprószyć mąką. Wbić pięść w wyrośnięte ciasto, tak by uleciał gaz. Kilka razy zagnieść, wyłożyć na blat, i rozwałkować na dość cienki prostokąt (tak na oko około 1 cm). Posmarować równomiernie cukrem wymieszanym z olejem, na to wysypać jagody. Zwinąć w rulon od strony krótszego boku prostokąta. Pokroić na 8-9 plastrów i przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. (Instrukcja obrazkowa u autorki oryginalnego przepisu, podane wcześniej w linku). Wsunąć do piekarnika i piec około pół godziny, do zarumienienia.


Smacznego!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...